piątek, 25 kwietnia 2014

Jak bardzo chcesz być artystą?

   Kim jest artysta? Ile osób, tyle odpowiedzi – często skrajnie różnych. To ktoś, kto tworzy, Człowiek wiodący artystyczne życie, Elita intelektualna, Każdy, kto patrzy - obserwuje i widzi, Ktoś lepszy, ponadprzeciętny, Człowiek wrażliwy.... można tak wymieniać w nieskończoność. Nie pragnę jednak w poniższym tekście próbować udowodnić, że któraś z definicja jest (w moim mniemaniu) – mniej lub bardziej bliższa prawdy, pragnę jedynie zastanowić się nad pewną – nurtującą mnie od dość dawna kwestią, a mianowicie: czym się różni bycie artystą od kreowania się na artystę? A może nie różni się niczym?
   Jakaś część mnie od zawsze tęskniła do życia, które wiedli wielcy (w tamtejszym odczuciu). Kurt Cobain, Courtney Love, Rafał Wojaczek, Julian Tuwim... ich życie zawsze wiązało się dla mnie z czymś innym, czymś będącym ponad przeciętnością, pewnym wycinkiem w przestrzeni czasu i świadomości w którym nie gotuje się plebejskich obiadów ani nie korzysta z komputerów, nie ma codzienności, nie ma szarości, nie ma obowiązków. Chwil spędzonych na toalecie także nie ma, no bo jak to tak. Chciałam być wielka (dla siebie) i chciałam ciekawie – czyli tak jak oni - żyć. To był mój błąd, bo bardzo trudno jest mi mi teraz ten mit wyrzucić i uświadomić sobie, że być artystą to po prostu artystycznie patrzeć na życie. Że można tworzyć nie raniąc innych, robiąc obiady i sprzątając dom, nie uciekając z domu, nie tnąc się po rękach. Ze można być artystą widząc element niezwykłości w piciu zupy na schodach podczas burzy, że można mieć dobre oceny i nie krzyczeć na Bogu ducha winnych ludzi, że być artystą to patrzeć w głąb siebie i nie afiszować się z tym – nie patrzeć na innych ludzi z góry. Że artystą po prostu się jest, albo inaczej, nim się bywa, częściej lub rzadziej, bo kto mi powie, że jest inaczej?
   Siedzę od dość dawna w świecie sztuki, sama zresztą tworzę – własnie między jednym obowiązkiem a drugim, a moje dni przepełnione są rzeczami do zrobienia – niestety albo i stety – i dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że być artystą, to robić to wszystko, co robią ludzie zajmujący się inną profesją (i spełniający się w niej) i gdzieś pomiędzy widzieć w tym coś więcej i spełniać się – w wolnych chwilach - inaczej. Że wszystko jest mitem a nawet Wojaczkowi zdarzało się czasem ugotować zupę. To byłoby bardzo romantyczne, nie przeczę, zajmować się tylko pisaniem, nie gotować, nie robić prania, nie dbać o rodzinę, nie uczyć się, krzyczeć na ulicy i pić alkohol, ale byłoby też zupełnie niepraktyczne. Życiorysy artystów obrosły mitem, mitem, który sprawia, że ludzie często skupiają się na artystycznym życiu a nie na samym tworzenia i wyniku tego tworzenia. A taka jest prawda, że tworzyć może i sprzątaczka i filolog z wykształcenia, ba, ta pierwsza może mieć o wiele więcej do powiedzenia.
   Poznałam jakiś czas temu znanego skądinąd pisarza, kilkakrotnie nagradzanego, który mieszka na wsi i raz w miesiącu wyjeżdża do wielkiego miasta. Nie imprezuje, nie pije, czasami wyleci za granicę (stać go na to), nie wywołuje skandali, zawsze ma coś do powiedzenia na każdy temat, nie traktuje innych z góry, zafascynować potrafi go dosłownie wszystko. I to on jest dla mnie wielki, on, nie Wojaczek, który w dużej mierze wykreował swój mit, który pewnie niewiele ma wspólnego z prawdą.
   Gdzieś w świadomości ludzi istnieje także przekonanie, który zakłada, że artysta może stworzyć szczęśliwy związek tylko z drugim artystą. A życie artysty musi być wybujałe seksualnie, on musi mieć wielu partnerów, kochać setki razy – albo właśnie przeciwnie – traktować swoich partnerów przedmiotowo, łamać serca i samemu mieć łamane swoje – bo przecież ból, który chce się opisać, musi być prawdziwym bólem. A jeden partner przez całe życie, na dodatek z kimś nie żyjącym w świecie sztuki? Szczęśliwy związek? To się w głowie nie mieści. Muszę pamiętać żeby poinformować mojego Ulubionego (cztery lata razem), że czas się rozstać, bo nie dość, że jest moim pierwszym to na dodatek nie żyje w tym świecie sztuki anie mnie nie bije. Zdarza się. Odwołując się do wczorajszego – bardzo smutnego – wydarzenia – co z żoną wielkiego Różewicza? Przeżyli razem sześćdziesiąt dwa lata, ona, z tego co mi wiadomo, nie tworzyła, ale kochali się i to było widać.
   W naszych kręgach nie afiszujemy się ze sztuką, bo ona, jeśli jest dobra, to broni się sama. Oglądamy czasami głupie seriale, interesujemy się rzeczami ścisłymi, mamy dziwne zainteresowania i czasami czytamy kiepskie książki. Ja nie potrafię gotować, ale cholernie lubię robić pranie i nie jest mi z tym źle. Kończę uczelnie z bardzo dobrymi wynikami, nie czuję potrzeby skakania z okna albo poniżania innych. Uwielbiam dyskutować o sztuce, ale lubię też rozmawiać o zwykłych rzeczach.
   I tak sobie myślę, jedząc grejpfruta i zbierając się do nauki, że prawdziwą sztuką jest widzieć sztukę w codzienności a nie kreować się na widzącego i czującego.
   A jakie jest wasze zdanie?


środa, 9 kwietnia 2014

Głos pokolenia 9X

Wszystko definiujemy przez siebie. Wyszłam kiedyś z koleżanką na piwo, i ona nie potrafiła powiedzieć, co to za ulica. Mieszkasz tutaj? Zapytałam. Tak, ale wyjadę, wyjadę daleko, nie chce mi się próbować. Wolna amerykanka. Wychodzimy. W za krótkich dżinsach (ale to już nie peweks), sprowadzonych hurtowo z Ameryki, Ameryka to cały czas symbol wolności i szczęścia, nasze szczęście literuje się przez U-S-A. Wszystko, co znamy, to te trzy litery U-S-A, cała Ameryka to jeden wielki Upper Side a Warszawa to gniot, Warszawa to słoik, każde miasto i każda wieś odmienia się przez słoik. Nie znamy województw, nie byliśmy w dzieciństwie nad Bałtykiem, ale wiemy, że szczęście to Kalifornia, że szczęście to Los Angeles, że szczęście nie ma akcentu na drugą sylabę od końca, wiemy, że szczęście to nie tu ani nie teraz. Wiemy to wszystko, ale nikt się nad nami nie użala, bo siedzimy skuleni, wypuszczamy kwiatki z rzygami prosto w ziemię, obrażamy się co najwyżej, ciągle za mało wszystko znamy, ciągle wszystko chcemy robić najlepiej. Wszystko. To słowo. Mamy wszystko.

U Masłowskiej to było przyszkolenie do jedzenie, i to było lepsze, bo jakieś. A my? My jesteśmy pokoleniem, które nie krzyczy, bo brakuje nam wyrazistych głosów – te są zawsze albo przed albo po, a my to piłka i oranżada za 1,50 wydarta bezczelnie przed internet i telewizor. Nie chcieliśmy tego. Chcieliśmy mieć możliwość buntu – jakiegokolwiek, przeciwko jakiemuś czemuś, chcieliśmy być kolorowi a nie szaro-internetowi. A tego szkoda, a tego nie ma. Nie potrafimy wyjść na ulicę, rusza nas podpisanie Acta, tylko Acta nas jednoczy, ta sprawa bez znaczenia, niczego nie ma, nie ruszają nas chamstwo i małe płace, nie rusza nas los biednych dzieci, starców powykręcanych na ulicach, bieda do nas nie trafia. Nie rozumiemy, że ta pieprzona umowa obyłaby się bez krzyku gdybyśmy tylko pozwolili sobie zarobić trochę więcej. Nawet ta świadomość nas nie rusza. Trudno nas poruszyć. Tkwimy w miejscu, w czymś pomiędzy - nie mieliśmy informacji - przez mamy za dużo, więcej nie zjemy, więcej nie chcemy - po mamy złe informacje, wikipedię i te sprawy. Co robić. Nasze dzieciństwo naznaczone jest – no właśnie, to już nie pegasus i karmel, ale też jeszcze nie Ajfon i Disney Channel. Jakiś znaczek przywieziony z Chin, może Star Wars jeśli rodzice nas kochali, może Dragon Ball Z. Nie zdążyliśmy kochać się w Annie Jantar i Perfectie, za starzy byliśmy na Ich Troje, wyśmialiśmy Hannę Montanę, pokazaliśmy jej język. Wśród idoli mamy Flinty, Janosze i miliony zapomnianych, nasza Marilyn nie maluje sobie pieprzyka nad ustami, ona go wykłamuje, nie maluje, ale mówi, że jest i my wierzymy. I my widzimy. Mamy czarne dziury z tyłu głowy, pamiętamy więcej niż chcielibyśmy pamiętać, ale to bez znaczenia; czarna masa, czarna informacja, czarne słowo, czarna generacja. Już poszliśmy do gimnazjum, ale nikt nam nie dał kolorowych podręczników, nasi nauczyciele to była stara kadra, której wyrzucono żółte notatniki i odebrano wskaźniki, miotali się razem z nami po wszystkich kątach klasy; czasami było ich czternaście a czasami cztery. Taki szacunek, zdarza się. Nie potrafimy się autozdefiniować, nikt z boku nawet tego nie próbuje; po nas to dzieci genialne, przed nami naznaczone piętnem upadku komunizmu. U nas nie było wielkiej biedy, wielkiego bogactwa też nie, nie wiemy przez to co ze sobą zrobić. Przez co mamy się określić, co odmienić. Idziemy na studia, bo w podstawówce mówiono o elitach studiujących, to wciąż byli starzy ludzie, ci przegadacze, nie można ich winić, to nam to weszło do głów, to teraz już nie znaczy nic, tak samo, jak my nic nie znaczymy.

W imieniu nienazwanego pokolenia, jednym głosem, my, wy, oni, ja, Ty, on, chciałabym krzyknąć, że wyrazisty głos to jeden głos i zamiast zapuszczać korzenie w stare musimy unieść wysoko głowy i walczyć o nowe.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Matura (z polskiego) to bzdura?

   Nie wiem kiedy dokładnie w głowach maturzystów zakorzenił się mit, że pracę maturalną (czyli szkic interpretacyjno-analizyjny*) trzeba napisać pod klucz. A klucz to – z prostej definicji zasłyszanej na jednym z forów – to, co po głowie chodzi, skacze, biega i robi salta autorowi klucza. Najprawdopodobniej korzenie tego zjawiska sięgają już czasów prehistorycznych, kiedy to klucze ryło się na ścianach jaskiń. Otóż nie. Trzy razy nie, powtarzam, parafrazując Rudnickiego.
   Zacznę od tego co lubię najbardziej – obwiniania. A kogo obwiniam za niewiedzę maturzystów? Polonistów. Ja miałam to szczęście, że przez rok (jeden rok!) lekcje języka polskiego prowadziła w moim liceum pani doktor mająca na dłoni nie tylko serce, ale też rozum. I chętnie dzieliła się zarówno pierwszym jak i drugim. Wyjaśniła, że magiczne myślenie pod klucz to nic innego jak interpretacja dzieła zgodna z interpretacją badawczą – czyli wysnutą przez jakiegoś teoretyka literatury. Mało tego, ta interpretacja nie jest z tyłka wzięta, tylko oparta o szerokie studium literaturoznawcze, biobibliograficzne i zawieszone w tej zupie zwanej intertekstualnością. I nie ma na celu, tak popularnego, stwierdzenia co autor ma na myśli! Co to, to nie; a ten mit wciąż jest wyznawany przez maturzystów. Ma na celu powiedzenie, co ktoś wybadał i jakie wnioski wysnuł na podstawie danego tekstu. Bo literatura ma to do siebie (i to jest jej największe piękno), że można ją interpretować na wiele (logicznych oczywiście) sposobów. I tak oto w drugiej klasie liceum dowiedziałam się, co o Kochanowskim sądził Ziomek (skrót: zrobił karierę na śmierci córki a nawet nie pojawił się na jej pogrzebie), jakie zarzuty wysnuł Gombrowicz przeciwko Sienkiewiczowi (skrót: że kłamie i mami kobiety językiem!) i wiele, wiele innych, tak bardzo przydatnych przy pisaniu matury – rzeczy. Oczywiście, zawsze maturzysta może - a nawet powinien - wysnuć samodzielne wnioski dotyczące tekstu, za to dostaje się dodatkowe punkty,, ale liczy się przede wszystkim wiedza zdobyta. A wiecie po co to wszystko? Prace maturalne sprawdza się hurtowo – i łatwiej coś ocenić mając dany schemat; jest to o wiele bardziej sprawiedliwe niż ocenianie subiektywne tekstów literackich, których walorów często nie można określić na pierwszy rzut oka (przykład: twórczość Masłowskiej).
   Tym bardziej dziwią mnie rzesze narzekających na maturę z języka polskiego: w dobie internetu zarówno wyjaśnienie analizy jak i interpretacji znajduję się... wszędzie. Telewizja huczy od wieści, że masz pokazać wiedzę zdobytą a nie popisać się własną błyskotliwością (od tego jest matura ustna, na całe szczęście za rok zostanie już zmieniona i będzie połączeniem i błyskotliwości i wiedzy). Nawet jeśli nie jesteś pewien do końca, jeśli nie znasz opinii badacza - napisz swoją, niekoniecznie trafioną, ale skup się przede wszystkim na analizie. Bo analiza to 60% pisemnej matury i właśnie dlatego dziwią mnie tak słabe wyniki niektórych sławetnych polskich pisarzy, którzy w ramach eksperymentu zdawali maturę ze swoich tekstów. Dziwi mnie, bo kto jak to, ale oni, jako twórcy literatury, powinni umieć rozłożyć ją na czynniki pierwsze i wręcz - zacytuję za Pilchem - roznicować technicznie.

Mała ściągawka dla maturzystów:
(analiza prozy)
1. Wstęp (2-3 zdania wprowadzające).
2. Narrator-świat przedstawiony (określenie narratora [ w której osobie się wypowiada, do kogo się zwraca, czy ocenia wydarzenia, czy uczestniczy w wydarzeniach, czy jest dysponentem ról, jaki rodzaj mowy wprowadza, jakim językiem się posługuje, zabiegi językowe i kompozycyjne, charakterystyka elementów świata przedstawionego, postaci występujące we fragmencie, miejsce wydarzeń, czas wydarzeń (fabularny i historyczny), główne wydarzenie, zasada kształtowania świata przedstawionego, analiza fragmentu – zdanie po zdaniu [w odniesieniu do tematu])
3. Konteksty (interpretacja tytułu, gatunek i cechy gatunkowe, wskazanie kontekstów literackich)
4. Zakończenie (3-4 wnioski podsumowując, jeden z wniosków to uwaga o uniwersalności)


Widzicie, matura to bzdura!

* tak, to ja, siedzę, bawię się i tworzę nowe słowa.

poniedziałek, 31 marca 2014

Jak pisać, panie czytelniku?

Polska jest chyba jedynym krajem w którym ludzie jeszcze wierzą w bajeczne życie pisarzy - pisarz to dla przeciętnego Polaka mieszkaniec willi z basenem i polem golfowym; to ten, który zbija bąki, popija piwo i stuka w klawiaturę wypalając papierosa za papierosem. Nic bardziej błędnego.
Aby z literatury żyć trzeba albo pisać zapychacze literackie – tzw. gniotki jak Kalicińska, Chmielewska, autorka Pięćdziesięciu odcieni szarości czy Rowling (z całym szacunkiem dla Harrego Pottera, który ukształtował moje dzieciństwo i którego wielbię i wielbić będę – książka jest bardzo słaba technicznie), ewentualnie kryminały lub średnich lotów fantastykę (wyjątki: Sapkowski, Lem, Ćwiek, Martin) lub dzieła z wysokich półek, najlepiej dwa-trzy rocznie (z polskiej półki: Pilch, Masłowska, Karpowicz, Witkowski...). Trzeci podpunkt jest do zrealizowania bardzo trudny i wymaga oczywiście wielkich nakładów talentu, rzemiosła, doświadczenia i szczęścia. Oraz docenienia przez krytyków. Ewentualnie można samemu zapłacić za nakład i pod groźbą strajku głodowego rozkazać swoim bliskim wykupować wszystkie pozycje z półek w niszowych księgarniach. Zazwyczaj pisarze, szczególnie na rynku polskim, dorabiają w inny sposób – piszą do czasopism, związani są z programami kulturowymi, wykładają na uczelniach wyższych lub uczą czy nawet, o zgrozo, wykonują jakiś zawód fizyczny lub zupełnie niezwiązany z szeroko pojętą sferą sztuki, co oczywiście często spotyka się z krytyką, bo jak tak można, artysta to przecież ktoś lepszy. Ano nie, ale o tym będzie przy innej okazji.
Szum, który powstał po opublikowaniu przez Kaję Malanowską (przypominam: autorka "Patrz na mnie, Klaro!" nominowanej do nagrody Nike) porównać można do uderzenia meteorytu w Czelabińsku; żadna chyba jeszcze kobieta nie wywołała aż takiego oburzenia - głównie u przedstawicieli płci męskiej - to ciekawe. Na wiadomość, że za osiemnaście miesięcy pracy otrzymała 6800 złotych zareagowali głównie mężczyźni – rzucając się na świeżaka w świecie literackim - Malanowską. Nie będę teraz przytaczała wypowiedzi Krzysztofa Vargi, Jacka Dehnela czy Jakuba Żulczyka (moim zdaniem najciekawsze, choć bardzo szowinistyczne) – wspomnę tylko, że w obronie pisarki stanęli Ignacy Karpowicz (i to w jakim stylu!) oraz Justyna Sobolewska. Co się działo później? - odzew był wielki, Witkowski próbował nawet wytłumaczyć biednej Kai, że on zaliczki dostaje 500 tysięcy, co oczywiście zakrawa o głupotę, bo to więcej niż dochodu ma wydawca ze sprzedaży jego książek. Ale różni ludzie chodzą po tym świecie, różni ludzie też piszą, co zrobić. Zbyt wielu pisze, zbyt wąskie grono czyta, a książki są zbyt drogie.
Co ja na to? A to, że Malanowska niezbyt dla siebie szczęśliwe naprzeklinała na facebooku: facebook medium odpowiednim do żalenia się nie jest, czego się na facebooku nie napisze to brzmi śmiesznie. Co zrobić. Z drugiej strony mogła się spodziewać trochę więcej pieniędzy, biorąc pod uwagę i nominacje do Nike i zainteresowanie krytyków i czytelników. "Patrz na mnie, Klaro!" czytałam. Książka niezła, zrecenzowana zresztą pozytywnie przez Karpowicza, może trochę zbyt kobieca, pod koniec męczy i nuży... ale ja w sumie nie o tym. Naiwne to myślenie: napisać książkę nie nastawioną na komercyjny sukces i oczekiwać tysięcy na koncie. Naiwne to myślenie: narzekać na stan czytelnictwa, który jednak nic nie zmienia. Naiwne to myślenie: chcieć pieniędzy za swoją pracę.
Za głupi uznaję argument przywołujący postać – wybitnego skąd inąd pisarza – Joyca, który za swego "Ulisessa" dostał tyle co nic. Chyba w sumie nic. Bo pisarz, to musi być teraz robot. W dobie Kingi Rusin i Kasi Cichopek zgarniających miliony ze sprzedaży pisarz musi być człowiekiem zaginającym dobę. Pracującym, piszącym na zamówienie, piszącym dla siebie, mającym zainteresowania, czas na rodzinę, podróże , nie narzekający. Niczego nie chcącym. Głupotą jest to, że pisarz ze sprzedaży książki dostaje 10% zysku. To się w głowie nie mieści.I tak sobie myślę, że problem nie leży ani w Malanowskiej, ani w nie czytających Polakach ani w kiepskim stanie literatury i gustu tylko właśnie w tym. W zarobkach przeciętnego Polaka też, nie ukrywajmy, ale ja nie powinnam o tym, ja powinnam milczeć. Żart za Sobolewską:
- Czym się zajmujesz? - Jestem pisarzem. - No tak, ale jak zarabiasz na życie?”.
Jak pisać, panie premierze, jak pisać?

Zostało jedno – pisanie traktować jak inwestycję, nie płakać i się nie użalać. Marży empikowskiej tak łatwo się nie zmieni, stanu czytelnictwa w Polsce też nie.