Kim jest artysta? Ile osób, tyle odpowiedzi – często skrajnie
różnych. To ktoś, kto tworzy, Człowiek wiodący
artystyczne życie, Elita intelektualna, Każdy,
kto patrzy - obserwuje i widzi, Ktoś lepszy,
ponadprzeciętny, Człowiek wrażliwy.... można
tak wymieniać w nieskończoność. Nie pragnę jednak w poniższym
tekście próbować udowodnić, że któraś z definicja jest (w moim
mniemaniu) – mniej lub bardziej bliższa prawdy, pragnę jedynie
zastanowić się nad pewną – nurtującą mnie od dość dawna
kwestią, a mianowicie: czym się różni bycie artystą od kreowania
się na artystę? A może nie różni się niczym?
Jakaś część mnie od zawsze tęskniła do życia, które wiedli wielcy (w tamtejszym odczuciu). Kurt Cobain, Courtney
Love, Rafał Wojaczek, Julian Tuwim... ich życie zawsze wiązało
się dla mnie z czymś innym, czymś będącym ponad przeciętnością,
pewnym wycinkiem w przestrzeni czasu i świadomości w którym nie
gotuje się plebejskich obiadów ani nie korzysta z komputerów, nie
ma codzienności, nie ma szarości, nie ma obowiązków. Chwil
spędzonych na toalecie także nie ma, no bo jak to tak. Chciałam być wielka (dla
siebie) i chciałam ciekawie – czyli tak jak oni - żyć. To był
mój błąd, bo bardzo trudno jest mi mi teraz ten mit wyrzucić i
uświadomić sobie, że być artystą to po prostu artystycznie
patrzeć na życie. Że można tworzyć nie raniąc innych, robiąc
obiady i sprzątając dom, nie uciekając z domu, nie tnąc się po
rękach. Ze można być artystą widząc element niezwykłości w
piciu zupy na schodach podczas burzy, że można mieć dobre oceny i
nie krzyczeć na Bogu ducha winnych ludzi, że być artystą to
patrzeć w głąb siebie i nie afiszować się z tym – nie patrzeć
na innych ludzi z góry. Że artystą po prostu się jest, albo
inaczej, nim się bywa, częściej lub rzadziej, bo kto mi powie, że
jest inaczej?
Siedzę od dość dawna w świecie sztuki, sama zresztą tworzę –
własnie między jednym obowiązkiem a drugim, a moje dni
przepełnione są rzeczami do zrobienia – niestety albo i stety –
i dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że być artystą, to robić
to wszystko, co robią ludzie zajmujący się inną profesją (i
spełniający się w niej) i gdzieś pomiędzy widzieć w tym coś
więcej i spełniać się – w wolnych chwilach - inaczej. Że
wszystko jest mitem a nawet Wojaczkowi zdarzało się czasem ugotować
zupę. To byłoby bardzo romantyczne, nie przeczę, zajmować się
tylko pisaniem, nie gotować, nie robić prania, nie dbać o rodzinę,
nie uczyć się, krzyczeć na ulicy i pić alkohol, ale byłoby też
zupełnie niepraktyczne. Życiorysy artystów obrosły mitem, mitem,
który sprawia, że ludzie często skupiają się na artystycznym
życiu a nie na samym tworzenia i wyniku tego tworzenia. A taka jest
prawda, że tworzyć może i sprzątaczka i filolog z wykształcenia,
ba, ta pierwsza może mieć o wiele więcej do powiedzenia.
Poznałam jakiś czas temu znanego skądinąd pisarza, kilkakrotnie
nagradzanego, który mieszka na wsi i raz w miesiącu wyjeżdża do
wielkiego miasta. Nie imprezuje, nie pije, czasami wyleci za granicę
(stać go na to), nie wywołuje skandali, zawsze ma coś do
powiedzenia na każdy temat, nie traktuje innych z góry,
zafascynować potrafi go dosłownie wszystko. I to on jest dla mnie
wielki, on, nie Wojaczek, który w dużej mierze wykreował swój
mit, który pewnie niewiele ma wspólnego z prawdą.
Gdzieś w świadomości ludzi istnieje także przekonanie, który
zakłada, że artysta może stworzyć szczęśliwy związek tylko z
drugim artystą. A życie artysty musi być wybujałe seksualnie, on musi mieć wielu partnerów, kochać setki razy – albo właśnie
przeciwnie – traktować swoich partnerów przedmiotowo, łamać
serca i samemu mieć łamane swoje – bo przecież ból, który chce się opisać, musi być
prawdziwym bólem. A jeden partner przez całe życie, na dodatek z
kimś nie żyjącym w świecie sztuki? Szczęśliwy związek? To się
w głowie nie mieści. Muszę pamiętać żeby poinformować mojego
Ulubionego (cztery lata razem), że czas się rozstać, bo nie dość,
że jest moim pierwszym to na dodatek nie żyje w tym świecie sztuki
anie mnie nie bije. Zdarza się. Odwołując się do wczorajszego –
bardzo smutnego – wydarzenia – co z żoną wielkiego Różewicza?
Przeżyli razem sześćdziesiąt dwa lata, ona, z tego co mi wiadomo, nie tworzyła,
ale kochali się i to było widać.
W naszych kręgach nie afiszujemy się ze sztuką, bo ona, jeśli
jest dobra, to broni się sama. Oglądamy czasami głupie seriale,
interesujemy się rzeczami ścisłymi, mamy dziwne zainteresowania i
czasami czytamy kiepskie książki. Ja nie potrafię gotować, ale
cholernie lubię robić pranie i nie jest mi z tym źle. Kończę
uczelnie z bardzo dobrymi wynikami, nie czuję potrzeby skakania z
okna albo poniżania innych. Uwielbiam dyskutować o sztuce, ale lubię też rozmawiać o zwykłych rzeczach.
I tak sobie myślę, jedząc grejpfruta i zbierając się do nauki,
że prawdziwą sztuką jest widzieć sztukę w codzienności a nie
kreować się na widzącego i czującego.
A jakie jest wasze zdanie?